Koło południa docieram do Rabatu, prosto z dworca udaję się w ustronne miejsce standardowo mijając grupy zawodowych „przyjaciół i pomocników”. Szybka lokalizacja na mapie i … daleko to mało powiedziane, ale o tym dowiaduję się dopiero po godzinie marszu wzdłuż atlantyckiego wybrzeża. Moja mała mapka jest tylko dodatkiem do ogólnej mapy Maroka i pokazuje tylko ścisłe centrum. Wiem tylko gdzie mam tak ogólnie iść, no to idę. Po lewej mam Atlantyk rozbijający się o skaliste wybrzeże, w dole ludzie z wielkimi wędkami, inni z reklamówkami lub butelkami zbierają małże. Po prawej z kolei domostwa tychże ludzi. To ewidentne slumsy, widać to po ludziach, po stanie ich domów. Miasto szczyci się wielopasmowymi jezdniami, obwodnicą. W budowie jest linia tramwajowa która wzniesienia będzie pokonywać tunelami niemal jak metro. Tu jednak widzę ciemną stronę, zawsze jest ta ciemna strona. Dochodzę do punktu z którego już widać latarnię na mojej mapce, tylko, że ledwo ją widzę. No nic trza się zaprawiać w marszach. „Im więcej potu..” aa to nie ta bajka. Po kilkunastu kilometrach docieram do starego centrum miasta, sztandarowa atrakcja to ufortyfikowana medyna na wzgórzu, w zasadzie to jej miniaturka bo to zaledwie kilka ulic na krzyż. Ze szczytu jest świetny widok na sztuczne plaże dla turystów, ujście rzeki która rozdziela organizm miejski. Te budynki po drugiej stronie to już Sale. Wcześniej mijam ogromny cmentarz który zalega na wzgórzu opodal medyny, rozdarty przez szosę a tuż obok trwają prace nad tunelem dla wcześniej wspomnianego metra. Mniejsza część cmentarza która jest usytuowana bliżej wybrzeża już niemal zamieniła się w deptak miejski prowadzący na plażę. Jego dni są chyba policzone, bussines is bussines. Po zobaczeniu co, gdzie i w którą stronę idę w stronę plątaniny uliczek trochę nowszego starego miasta. Po krótkiej wędrówce znajduję niezły hotelik za niewygórowaną cenę przy jednej z głównych uliczek handlowych. Znowu ląduję na dachu, duży, chłodny pokój. Budynek jest jednym z wyższych w tej karłowatej okolicy, większość budynków ma maksymalnie dwa piętra. Więc tak sobie stoję na dachu dobudówki tego drugiego piętra (nasza inspekcja budowlana byłaby tu w raju) i szukam punktów orientacyjnych . Hmm, jeden meczet tu, drugi tam, o jeszcze ten, tych w dali nawet nie liczę. Dobra, marszruta na pierwszy dzień ustalona, najpierw na turystyczne wybrzeże, później wzdłuż rzeki kilka atrakcji, i powoli kierujemy się do dzielnicy willowej gdzie jest mnóstwo krat, wilekich bram, kamer, ochroniarzy etc. A to dlatego, że jest to dzielnica ambasad. A ja tu szukam ambasady Mauretanii. Problem w tym, że nie mogę znaleźć, idę tam gdzie pokazało mi Google. Nic, zaczynam pytać, nikt nic nie wie. Pięknie, cóż, to jest sobota, więc mam jeszcze kupę czasu. Wracam do hotelu, szukam w przewodniku po Afryce zachodniej, no to mam dwa adresy. W niedzielę śniadanie w medynie i start w poszukiwaniu ambasady. Przy okazji zahaczam o studio fotograficzne gdzie wykonuję zdjęcia do wizy a w punkcie obok robię kserokopie paszportu. Idę tam gdzie poprzednio ale tym razem chcę iść jeszcze dalej wzdłuż jednej z głównych ulic w Rabacie. Kierunek wydaje mi się dobry, utwierdza mnie w tym spotkany po drodze policjant, mówi jednak, że to dobre kilka kilometrów. Południe już blisko a na niebie żadnej chmurki. Zapowiada się ciężki dzień. Po trzech godzinach, kilku podpowiedziach ze strony miejscowych i paru ładnych kilometrach w nogach w końcu znajduję ambasadę. Jutro będę musiał jeszcze powtórzyć tę trasę. Teraz czas wracać na obiad i odebrać zdjęcia. Wieczorem kończę 6-kilowego arbuza którego kupiłem dzień wcześniej, po uczcie pora na kontakt z Polską. Kafejka jest niedaleko hotelu, kafejka to może za duże słowo. W spożywczym kramiku stoją dwa komputery, jeden z nich okupuje wciąż właścicielka. Rano jak zwykle nie wstaję tak jak to sobie wieczorem zakładałem. Jestem na miejscu trochę po 10 ale nie ma tłumów. Dopycham się do okienka i dostaję formularz. Pierwsza strona to pikuś, gorzej z drugą. Nikt nie zna angielskiego na tyle żeby mi pomóc. Jeden gość mówi tylko, że może być bez tej drugiej strony. No to spróbujemy. Moja kolej, zdjęcia, kopie, formularz, pan w okienku potwierdza, że nie ma problemu z tą drugą stroną. 340Dh zmienia właściciela. Przy okazji dowiaduję się, że po odbiór mogę się zgłosić już dziś o 14. Świetnie, nie będę tu musiał spędzić kolejnej nocy. Wracam do hotelu, pakuję się, zdaję pokój i zostawiam w recepcji plecak na przechowanie. Szybki obiad i znowu „spacerek” po Rabacie do konsulatu. Na miejscu jestem jednak przed czasem, a po drugiej stronie ulicy widzę wielki litery MARCHE które obiecują duży wybór towarów, może również tych o ograniczonej dostępności. Jest, oddzielony, osobny dział, żeby nie zgorszyć tych bardziej nabożnych. Alkohole, idę w kierunku lodówek. Hmm, 8 zł za Carlsberga to sporo, ale drugiej tak zaopatrzonej lodówki może nie być w promieniu kilkuset kilometrów. Nie potrafię sobie odmówić. Plan jest taki, biorę paszport i znajduję sobie spokojne miejsce co by skonsumować chmielowy wywar. Plany mają to do siebie, że często biorą w łeb. Tak było i tym razem. Okienko miało być otwarte od 14, przed godziną 16 stojąc w kolejce poirytowanych petentów już dawno przestałem czuć na pośladku przyjemny chłód puszki schowanej przed Allahem w kieszeni spodni. W końcu po ponad dwóch godzinach zostajemy obłaskawieni, po 10 minutowej walce o miejsce przy okienku w końcu dostaję mój paszport. Myślałem, że wiza będzie ładniejsza. Wymieniam z oporami puszkę na świeższą i ruszam do hotelu. Znowu wędruje wzdłuż Atlantyku przez slumsy na dworzec, w połowie drogi zabiera mnie starszy Marokańczyk i podwozi prosto na miejsce. Tam okazuje się, że normalne linia międzymiastowe nie kursują stąd do Marrakeszu, dlaczego, nie mam pojęcia, przecież to nie Wąchock. Pozostaje mi grand taxi, co graniczy z cudem aby znaleźć na takiej trasie komplet pasażerów a sam na pewno za taki kurs nie zapłacę. Albo CTM, dość drogie wysokiej klasy autokary z klimą i bajerami. Nie mam innego wyjścia, na stopa nie mam w tej chwili nastroju ani cierpliwości. Zwłaszcza, że wiza którą otrzymałem kończy się na początku sierpnia więc czuję się trochę ponaglony i całego planu odnośnie Maroka na pewno nie wykonam. Odprawa prawie jak na lotnisku, bagaże oznaczone naklejkami itp. Autobus rusza koło północy, to świetny moment żeby się przespać. Dojadę na miejsce i będę wypoczęty, gotów do działania.