Geoblog.pl    Edrian    Podróże    Africa 2010    Chefchaouene
Zwiń mapę
2010
30
cze

Chefchaouene

 
Maroko
Maroko, Chefchaouene
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2710 km
 
Chefchaouen
Po dwóch dniach trzeba żegnać się z tym miastem, reszta Maroka czeka. Z rana kieruję się na dworzec który znalazłem drugiego dnia pobyty w Tetuanie, wędrując po mieście . Po drodze spotykam dwóch miejscowych turystów którzy właśnie zrobili sobie wycieczkę po kraju, przy okazji pomagam im wskazując drogę do dworca. Na dworcu mijam naganiaczy którzy za wszelką cenę; najlepiej jak najwyższą;)chcą mi pomóc. Przy kasie, kalecząc coś tam po francusku, kupuję bilet i czekam. Jednak jadę, największą przyjemność chyba sprawia mi sama choćby świadomość, że się przemieszczam, że podróżuję, że docieram do tych wszystkich miejsc które tyle razy oglądałem na mapie.
Teren robi się coraz bardziej górzysty, widoki coraz lepsze. Po prawie dwóch godzinach, zabierając wszystkich ludzi sterczących przy drodze docieramy do celu. Miasto z miejsca gdzie wysiadłem nie robi oszałamiającego wrażenia, wygląda na w miarę nowe. Przy drodze jakieś zarwane urwisko pełne śmieci, szerokie ulice z krawężnikami wymalowanymi w biało-czerwone pasy. Nie widzę tego magicznego biało-błękitnego miasta. Niewielki ruch, mało aut, mało ludzi. Nikomu się nie śpieszy. Chociaż może to dlatego, że jest dopiero południe. Jest gorąco, bardzo, czuję to od razu po wyjściu z autobusu. Wyraźnie goręcej niż w Tetuanie. Idę od razu w kierunku centrum, a przynajmniej tam gdzie wydaje mi się, że ono będzie. Dość szybko przykleja się życzliwy miejscowy który chce mnie zaprowadzić do medyny, pokazać miasto. Dziękuję i szybko odbijam w lewo. Idąc przez duży plac z palmami, coś w rodzaju rynku. Już widzę, jestem na dobrej drodze, pojawiają się kawiarnie, knajpki i sklepy. Nie mija chwila a podchodzi do mnie chłopak,Hassan, nie zaskoczył mnie, zaczyna standardowo. Ma hotel, ile? 50, schodzimy do 40 za pokoik na tarasie, na dachu. W nocy ciepło, w dzień przyjemnie chłodno. Łóżko, stolik, czego mi więcej potrzeba. Po ogarnięciu się idę na dół kupić coś do jedzenia, rozejrzeć się po okolicy. Przy recepcji zahacza mnie Hassan, pyta jak mi się podoba itp. Następnie zaczyna mówić coś zabawie, że może miałbym ochotę coś zapalić, ze jak coś to on może załatwić, że nie ma problemu. No tak, przypominam sobie gdzie jestem, to miasto jest nieoficjalną stolicą haszu. Znajduje się w górach Rif, gdzie mniej lub bardziej oficjalnie uprawia się „ziółka”, ponoć większość „towaru” trafia do Europy właśnie stąd. Grzecznie dziękuję i idę na miasto. Mijam po drodze termometr, 34 w cieniu, czuć. Będąc tu muszę do słowniczka najczęściej używanych zwrotów dodać: ”Nie, dziękuję, nie palę”. Po takiej deklaracji oferenci wycofują się z uśmiechem i „No problem my friend” . A było ich trochę, bo podczas pierwszego 2-3 godzinnego spaceru miałem kilkanaście ofert. Najwięcej w starym mieście, które ukryte było za niepozornymi murami, ale po kilku wskazówkach miejscowych trafiłem tam. I faktycznie, błękitne miasto robi wrażenie, pełno tu wąskich uliczek, czasem na szerokość jednej osoby. I wszystko to wykończone w pięknym błękicie i bieli, plus oryginalna, stara architektura. Dzień już się kończy, po zlokalizowaniu kafejki planuję się tam wybrać pod wieczór. Po powrocie do pokoju włączam komputer, żeby coś popisać, zrzucić zdjęcia. Wyskakuje komunikat którego się tu nie spodziewałem. „ Przynajmniej jedna sieć bezprzewodowa jest w zasięgu” , no to sprawdźmy. I bingo, jest niezabezpieczona sieć ze słabym sygnałem ale tak dużym transferem, że śmiga bez problemu. Tak więc w Chefchaouenie nie zostawię pieniędzy w kafejce. Następnego dnia wybieram się w góry, miasto leży na zboczu sporego masywu którego najwyższy szczyt ma ok. 2000 m.n.p.m., mogą być niezłe widoczki. Planowałem wstać wcześnie i udać się w góry przed świtem, bo perspektywa wysiłku w górach przy trzydziestukilku stopniach nie było zachęcająca. Wyszło jak zwykle. Wstałem trochę później ale to nic, i tak był jeszcze półmrok. Szybkie śniadanie a la Małysz, butelka wody i w drogę. Daleko nie zaszedłem, zatrzymałem się na drzwiach recepcji. Chyba trzeba było uprzedzić o chęci wczesnego wyjścia. No nic, idę się kimnąć godzinę i zobaczę co będzie. Po drzemce wracam do, dalej nikogo. Ale słyszę z okna nad recepcją jakieś odgłosy kuchenne. Po wejściu na ladę recepcyjną mogę zajrzeć do środka, mam widok na zaplecze kawiarni która znajduje się przy wejściu. W środku widzę kogoś z obsługi, coś tam sobie miesza, gotuje, przy okazji przypalając skręta. Pukam, rozgląda się zaskoczony, w końcu mnie lokalizuje. Szybko chwyta o co chodzi, coś tam krzyknął i po chwili zbiega na dół zaspany ktoś w rodzaju naszego pana Zenka z cieciowni. W końcu wolny, na początek kieruję się do meczetu który usytuowany jest na pagórku nad miastem. To taki mój checkpoint, bo nie mam żadnych map, nie wiem jak najszybciej dostać się na szlak jeśli takowy w ogóle istnieje. Po ponad godzinie docieram do pierwszego celu, po drodze mijam cmentarz usytuowany na zboczu. Groby są tam luźno porozrzucane, jedne w zwartych grupach inne na uboczu przy samej drodze lub w zaroślach. Na moje szczęście słońce wschodzi za górami do których zmierzam więc będę miał trochę więcej czasu aby uniknąć upału. Od meczetu idę plątaniną ścieżek które kończą się w rumowisku skalnym, teraz mogę się tylko domyślać którędy iść. Po niedługim czasie docieram do wąwozu który wyznaczyłem sobie jako kolejny punkt na trasie. Okazuje się, że to wyschnięte o tej porze roku koryto strumienia. W tej chwili niemal całe jego wnętrze pokryte jest krzewami które malowniczo kwitną, nasuwając skojarzenie z kwiecistym potokiem. Teraz już będzie mocno pod górkę, w międzyczasie zauważam, że od strony gór wyszły chmury więc mam dodatkowe fory. Idę teraz zboczami wąwozu gdzie są ledwo zauważalne ścieżki biegnące we wszystkich kierunkach, niektóre w takich miejscach, że nie przyszłoby mi do głowy aby tam się dostać. Niedługo od ścian przełęczy odbijają się odgłosy wydawane przez twórców tych dróżek. To stadka kóz, które wędrują po zboczach wywołując przy okazji małe lawiny kamienne. Chodzą tak sobie od krzaka do krzaka, mam przyjemność obserwować do jakich akrobacji są zdolne, od razu przypominają mi się zdjęcia z tymi samymi zwierzakami które zdolne są wspiąć się na szczyt drzew byle tylko dostać się do liści. Mijam po drodze właściciela tej trzódki wcześniej będąc oszczekanym przez psa pasterskiego. Dzień mija jegomościowi na graniu na telefonie i słuchaniu arabskich przebojów. A kózki tam sobie wędrują i skubią. Docieram w końcu do płaskowyżu na którym kończę swą wspinaczkę, dalej nie mam już siły. Poza tym zauważam stąd, że ta góra nie jest tak mała jak mi się wydawało, pokonałem jakąś połowę drogi na szczyt a on dalej wygląda niemal tak samo jak z miasta. Wracam inną drogą, jeszcze bardziej obchodząc miasto bokiem, okazuje się, że jest tam droga pasterska, o wiele szybsza ale też o wiele bardziej stroma. Schodząc tamtędy mijam wielu pasterzy ze swoim inwentarzem, niektórzy bardzo zdziwieni moim widokiem. Gringo tutaj, przed nimi? Gdy schodzę na w miarę płaski teren znajduję się w obrębie jakiejś osady mocno rozrzuconej u podnóża tych gór. Mam teraz okazję po raz pierwszy zobaczyć jak wygląda bardziej tradycyjne, rolniczo-pasterskie Maroko. Trafiam również na szlak turystyczny który przebiegał blisko mojej trasy na górę, był jednak mało widoczny więc go przeoczyłem. Po drodze zauważam żółwia, małego węża i skorpiona. Te dwa ostatnie już nie funkcjonowały, pewnie to zasługa zapobiegliwych miejscowych. Resztę dnia spędzam na odpoczynku i krótkim spacerze po mieście. Następnego dnia rano szybkie pakowanie, potem standardowo szklaneczka zielonej herbaty z miętą w kawiarni na dole, wczesny obiad i w drogę. Tym razem postanawiam przejść się ile tylko się da nie korzystając z transportu publicznego ani nawet ze stopa. Może to nie najlepszy pomysł przy tej pogodzie ale zobaczymy co z tego będzie. Dziś mam zamiar dotrzeć do Ketamy, to taka mniej oficjalna stolica narkotykowa tego rejonu. Już nie tak turystyczna jak Chefchaoune. Po drodze przechodzę przez przedmieścia, tutaj dopiero widać, że życie większości Marokańczyków to nie bajka. Duża osób nie pracuje, bo po prostu nie ma gdzie, przemysł jest słabo rozwinięty a nie każdy jest w stanie utrzymać się z rolnictwa. Dlatego ludzie kombinują jak mogą, stąd spora rzesza naciągaczy, pomocników, przewodników, wszystko byle tylko zarobić te kilka dirhemów. Ponoć duże znaczenie ma tu rodzina, tu ponoć zawsze można liczyć na ziomków. Gdy wyjeżdżałem z Tetuanu, widziałem z okien autobusu, że wzdłuż drogi od centrum do niemal granic miasta stali na przemian funkcjonariusze Żandarmerii Królewskiej i Policji. Średnio co 30-50m, jeżeli takich dróg jest kilka to trzeba sporo ludzi do tego zajęcia, cokolwiek by oni nie robili. Może to taka forma pomocy, dania tym ludziom pracy. U nas ponoć policja to taka „rodzina”, chociaż w kapitalizmie mówi się „firma”. Wracając do tematu, docieram do głównej drogi krajowej, mała przerwa na pepsi, tutaj sprzedawanej w puszkach takich jak RedBull. Ruszam dalej, zabudowania za mną wydają się ostatnimi przed długą drogą która wije się w dużej dolinie między przedgórzem Rifu. Po pół godzinie zatrzymuję się na odpoczynek, i kilka łyków wody. Zaczynam się zastanawiać czy to był dobry pomysł, gdy tak sobie dumam w cieniu drzewa sto metrów dalej hamuje Kangoo, i cofa w moim kierunku. Staje nieopodal i słyszę jakieś krzyki po arabsku. Podchodzę, kierowca pyta mnie o coś, nie rozumiem, zaczynamy po francusku. Nie jadą wprawdzie do Ketamy ale jakieś 60 km w tym kierunku i chcą mnie podwieźć, nie dam się prosić. Wrzucam plecak na tył i jedziemy, Mustafa to jakiś kierownik czy coś takiego, mieszka w Fezie. W tej chwili jedzie z dwoma pracownikami w jakiejś sprawie. Przejażdżka z nim mogłaby być pozycją w sportach ekstremalnych. Jedzie jak szalony, ostro przyśpiesza, tuż przed autem bądź zakrętem gwałtownie hamuje, niejednokrotnie z piskiem opon. Wyprzedza cysterny na …czwartego, wymija na centymetry, chowa się w ostatniej chwili. A to wszystko na wąskich, krętych, górskich serpentynach. Niejednokrotnie jedziemy przy barierkach za którymi widać przepastne urwiska. Tak, ta sceneria to już Rif właściwy, coś pięknego. Ciężko to opisać, takie rzeczy trzeba widzieć. Te góry mimo, że nie są wybitnie wysokie to jednak piękne i wyjątkowo malownicze. Ponoć jednak o wiele lepsze widoki są o innych porach roku, teraz powietrze jest gęste, jakby lekko zamglone. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić. Po drodze zatrzymujemy się przy dużym nawisie skalnym, tu nagle wyrasta mała …gastronomia, bo w zasadzie są tu tylko sklepiki, knajpki, bary. Wszystko dla podróżnych w drodze. Zatrzymujemy się na obiad. Niemal siłą zostaję zaciągnięty do środka i posadzony przy stole przez Mustafa, mówi, że nawet jeśli jadłem niedawno to chociaż im potowarzyszę. Jak się zaraz okazuje to podstęp aby wcisnąć we mnie jakieś jedzenie. Na początek lądują dwa talerzyki z oliwkami w sosie własnym. Czarne i zielone. Czarne jak to czarne, bez rewelacji, prawie bez smaku. Ale te zielone, są w jakiejś pikantnej paście, no tak dobrych oliwek jeszcze nie jadłem. To oczywiście zagryzamy okrągłym chlebkiem maczanym w oliwie z oliwek. Po kilku minutach ląduje kuskus, ryż w curry, dodatkowe chlebki i oliwki, bo po tamtych już nie ma śladu. Do tego wszystkiego pieczony kurczak, wołowina i coś jak flaczki ale inaczej przygotowane, bardziej w formie bigosu. To popijamy antybakteryjną colą. No tak dobrze to już dawno nie jadłem. Mustafa odradza mi podróż do Ketamy, raz, że nie ma tam nic ciekawego, poza narkotykami, dwa, że to dość niebezpieczna okolica i trzeba mieć oczy dookoła głowy. Na porządku dziennym są przypadki, że handlarze są w zmowie z policjantami. Wrabiają w kupno a później albo płacisz ekstra albo idziesz siedzieć. To jednak może sobie daruję, głupio byłoby tak na samym początku skończyć w ten sposób. Jedziemy dalej, dojeżdżamy do miasta Bab Berret, tu nasze drogi się rozchodzą. Pytam Mustafy ile za ten obiad. Przecząco kręci głową i pokazuje do góry „Allah wszystko widzi”, aż mi się głupio zrobiło. Na koniec, po tym jak zabrał mnie z drogi choć go o to nie prosiłem, nakarmił, znalazł taksówkę i chciał za nią zapłacić. Mówię, że bardzo mu dziękuję ale mam pieniądze i to byłoby już za dużo. Jedyne co mogę zrobić to serdecznie dziękuję mu za wszystko w arabski sposób. Czekam więc przy mojej grand taxi na ostatniego, szóstego, pasażera do kompletu. W końcu jest, jedziemy do jakiegoś miasteczka i tam z marszu znajduje się komplet pasażerów do Fezu. Pod wieczór powinienem być na miejscu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Edrian
Adrian Zając
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 88 wpisów88 1 komentarz1 280 zdjęć280 12 plików multimedialnych12
 
Moje podróżewięcej
21.06.2010 - 25.08.2010
 
 
01.05.2009 - 18.05.2009
 
 
15.09.2007 - 27.09.2007