EUROPA
20.06.2010
Plecak spakowany, niemal wszystko na swoim miejscu, jeszcze tylko te kilka rzeczy które zwyczajowo noszę w kieszeniach. Pod wieczór spotkanie pożegnalne ze znajomymi. Jeśli starczy mi odwagi to jutro przed świtem wyjdę z domu; na długo. Wieczorem nie mogę zasnąć, nie mogę uwierzyć, że to już jutro. Tyle czekania i w końcu nadszedł ten dzień. Na drogę 70 euro, kilka konserw, weka i woda.
21.06.2010
Start o 4 rano, kilka przesiadek i jestem na Bielanach. Godzina czekania i pierwszy stop. Tomek, pasjonat paralotniarstwa podwozi mnie do Bolesławca, zatrzymał się, bo sam nie raz musiał korzystać z pomocy. Czas mija błyskawicznie, ciągle mówi, ma o czym. Pasja latania zaprowadziła go w różne miejsca na ziemi. Maroko (!), Australia to tylko część z nich. Następny stop to para która dowozi mnie niemal na samo przejście graniczne w Zgorzelcu, w międzyczasie chłopak próbuje mi coś „nagrać” przez CB radio. Bezskutecznie. Nic nie szkodzi gdyż tam na stacji paliw niemal od razu trafiam kierowcę ciężarówki z którym po pół godzinie już mknę w głąb Niemiec. Dalej dwa kolejne krótkie stopy z polskimi „truckerami’ i wieczorem jestem przed Mannheim, tam po chwili umawiam się z kolejnym polskim kierowcą na start o 4 rano, moje szczęście polega na tym, że Grzesiek jedzie aż do hiszpańskiej Girony. Zajmie nam to jakieś 1,5 dnia. Warto dla tak długiego strzału przekimać się w krzaczorach przy autobanie. Rano poczęstunek kawą i ruszamy, okazuje się że górne wyrko w Mercedesie było wolne ale za szybko się zawinąłem z autohofu żeby Grzesiek mi o tym powiedział. Ruszamy, mimo kofeiny przesypiam niemiecko-francuską granicę, zresztą i tak ponoć ciężko ją było zauważyć :). Po południu jesteśmy za Lyonem i tam kierowca musi wykręcić ustawową pauzę. Ciepłe, francuskie popołudnie mija na lekturze Angory i kilku Tatr. Następnego dnia start znowu wcześnie rano, dojeżdżamy za Gironę. Wysiadam na potencjalnie dobrym parkingu ze stacją paliw, Grzesiek jedzie dalej na zrzutkę. Łapię dalej, mam kilka propozycji, żadna nie wykracza poza Barcelonę. Po 3 godzinach decyduję się podjechać się choćby te kilkadziesiąt kilometrów z hiszpańskim instalatorem klimatyzacji. Wykonując swoją pracę krąży między Francją, Hiszpanią i Portugalią operując jednocześnie językami tych krajów. W ciągu 2 tygodni 3 dni spędza w domu, reszta na autostradach i u klientów . Prawie jak kierowca TIR-a. Jeśli już mowa o autostradach, to co zobaczyłem w Hiszpanii… jak mówili nasi i miejscowi kierowcy, jeśli drogowcy mają górę do pokonania to albo robią tunel albo ją usuwają, dosłownie, a urobek z tej operacji wykorzystują tam gdzie w dolinach gruntu pod drogi brakuje. Naprawdę jesteśmy 100 lat za Murzynami, tym ostatnim nie ubliżając, o Hiszpanach nie wspominając. A te plątaniny estakad, zjazdów itd. Biorąc pod uwagę zróżnicowanie terenu, zwłaszcza w Andaluzji. Respect pa. Wracając do tematu, dojeżdżam z nim na stację w przemysłowej części Barcelony. Zanim wysiadłem już zauważyłem na parkingu charakterystycznego polskiego TIR-a z tzw. „Czarnej floty” . Nazwa wzięła się stąd, że zarówno ciągniki jaki i naczepy są całe czarne. Polscy kierowcy mówili mi ,że to możę być moja przepustka w głąb Hiszpanii gdyż auta z tej firmy bardzo często jeżdżą do Hiszpanii i Portugalii. I faktycznie , z kierowcą umawiam się na rano, bo jedzie do Alicante a może i dalej. Faktycznie, po wyładowaniu dwudziestu kilku ton papieru okazuje się, że kolejny załadunek jest na mojej trasie. Wysiadam przed Murcją, stąd po kilku godzinach zabiera mnie Diego, mój rówieśnik, dwa miesiące starszy, spec od paneli słonecznych. Mówi trochę po angielsku ale sprawia mu to wyraźną trudność, żeby ustalić niektóre szczegóły dzwoni do siostry która uczy angielskiego. Ucinamy więc sobie pogawędkę. Po ustaleniu co i jak wysiadam na stacji przed Almerią. Okazuje się, że był to mój najlepszy stop w Hiszpanii, ponad 250 km, przy czym Diego nie oszczędzał swego Toledo 1.9 TDi nie zwracając równocześnie uwagi na ograniczenia prędkości. Co jak co ale Hiszpanie respektują obowiązek zapinania pasów bezpieczeństwa o czym przekonałem się nie raz. Choćby w przypadku pary która podwiozła mnie do Algericas popalając zioło z psem wolnostojącym na pokładzie. Wszystko ok., ale pasy musiały być. Wracając do tematu, Diego wysadził mnie na rondzie ze stacją , z racji późnej godziny idę od razu spać, tym razem w andaluzyjskim „stepie”. Następnego dnia dopiero po południu coś łapię, dojeżdżam za Almerię i kolejną okazją 100 km przed Malagę. Tu kończę dzień. Niestety im głębiej w głąb Hiszpanii tym gorzej ze stopem.
Kończąc sobotę potwierdzam poprzednie zdanie. Idę spać koło wylotówki z Malagi. Trzy krótkie okazje w tym ostatnia przez którą musiałem wydostać się z centrum miasta na wylot, na piechotę przez całą plątaninę zjazdów, estakad itp. Jeszcze 100 km do Algericas a właściwie to „Alhesiras” jak mówi się w tym regionie.
Niedziela nie lepsza, kilka krótkich stopów, ledwo 100 km. Ale kierowcy ciekawi, jeden to to Izraelczyk, bywający tu i tam (Izrael, Algieria, rodzina we Francji). Na koniec częstujący garścią miętusów. Później był dwudziestoletni Niemiec, którego matka przeniosła się kilka lat temu do Hiszpanii, od razu nie wyglądał jak typowy mieszkaniec tego regionu. Podczas jazdy nie szczędził sobie amerykańskiego hip-hopu i ganji . A na koniec trafił się podstarzały Włoch opowiadający ciągle o plaży dla nudystów o której opowiedział mu znajomy i gdzie właśnie jechał. Chyba najczęściej powtarzającym się zdaniem w jego wypowiedziach było „Chance for fuck”. W moim umyśle pojawiły się pewne obawy, na szczęście wyszedłem z tego spotkania jak i z auta bez szwanku. Aaa, i byli jeszcze Świadkowie Jechowy, jeden miejscowy, drugi z Ukrainy. Więc spora część rozmowy odbyła się w swojskich klimatach, ale na końcu i tak skończyło się na angielskim. Oczywiście nie omieszkali obdarować mnie ichniejszym wydaniem „Strażnicy”. Przy okazji wysadzili mnie w miejscu w którym nie szło nic złapać, więc pół Malagi i całe Costa del Sol przechodzę na piechotę. Pełno wypasionych aut, zero chętnych do podwiezienia. Zresztą kto chciałby sobie wybrudzić tapicerkę w Ferrari, Bentleyu czy Mercedesie od Brabusa. Przy okazji tego spacerku odzywa się kontuzja kolana i to w tym momencie gdy po raz pierwszy widzę Afrykański, z dwóch słupów Herkulesa. Przychodzi zwątpienie, może te kilogramy w plecaku to przesada, może to znak. Momentami chciałoby się krzyknąć z bólu, przekląć. Odpoczywam trochę, ruszam dalej kulejąc aby nie obciążać zbytnio nadwyrężonej nogi. Idę spać na wzgórzu za stacją paliw gdzie jest wjazd na autostradę. W nocy coś pełzało przy namiocie, przy porannym pakowaniu się okazało się, że namiot dzieliłem ze skolopendrą długości 8 cm, pełzała owszem, ale w namiocie. Rano staję na rondzie i cud, po 20 minutach zatrzymuje się para która jedzie do Algeciras. Mało tego, kobieta wiezie swego faceta na terminal gdyż ten płynie promem do… Ceuty. W związku z tym zostaję podwieziony pod sam terminal gdzie szybko kupujemy bilety i przechodzimy odprawę.